Jest to choroba lokomocyjna, wywołana podczas poruszania się dowolnymi środkami transportu. Przyczyną jest brak zgodności bodźców wzrokowych i błędnika odbieranych przez nasz mózg…
Wiele obszernych definicji na ten temat możemy znaleźć w różnych źródłach. Lecz to nic innego jak niezgodność tego co widzimy, z tym co czuje nasz błędnik. Oczy widzą, że stoimy w miejscu, podczas gdy błędnik odczuwa, że się poruszamy.
Choroba morska może dotknąć każdego, niezależnie od wieku, płci czy ilości godzin spędzonych na statku. Cierpią na nią dzieci, osoby będące pierwszy raz na rejsie, ale zdarza się ona także kapitanom z wieloletnim stażem. Zatem podatność na nią zależy od indywidualnych predyspozycji.
Objawy są podobne, niezależnie od środka transportu. Złe samopoczucie, zmęczenie, osłabienie, brak apetytu, nadmierne poty, ślinotok, bladość skóry, zawroty głowy, nudności i wymioty.
Choroba ta, na szczęście nie trwa długo. Utrzymuje się od ok. dwóch godzin do dwóch dni, zależnie od przypadku i nie jest niebezpieczna, jeśli nie dopuścimy do odwodnienia. By temu zapobiec należy pamiętać o piciu sporej ilości wody, bądź nawadnianiu się elektrolitami.
Przed chorobą morską oczywiście można się bronić. Jest to jednak sprawa bardzo indywidualna i każdy sam musi znaleźć na nią swój sposób. A jest ich wiele.
Najważniejsze by naszemu mózgowi, który odbiera sprzeczne bodźce dostarczyć jeszcze więcej bodźców. Czyli trzeba znaleźć sobie zajęcie. Może to być np. sterowanie, zajmowanie się nawigacją, prace bosmańskie, aktywny udział we wszelkich manewrach czy wypatrywanie innych statków. Ważne, aby zajęcia te były na świeżym powietrzu.
Przebywanie pod pokładem jest złym pomysłem, gdyż tam najbardziej odczujemy wstrząsy i bujanie, a długotrwałe leżenie w koi tylko spotęguje nasze osłabienie. W czasie choroby morskiej, cierpimy również na zaburzenia w odbieraniu zapachów i ich nadwrażliwość, dlatego już najgorszym rozwiązaniem będzie przebywanie w dusznym kambuzie, np. podczas gotowania, gdy naszymi dodatkowymi bodźcami będą zapachy jedzenia.
Będąc na pokładzie powinniśmy patrzeć w ląd, horyzont lub inne odległe, stałe punkty odniesienia. Do tego głębokie, miarowe oddychanie, pozwoli nam złagodzić objawy choroby. Natomiast obserwowanie fal tylko pogłębi nasze złe samopoczucie.
Dobre nastawienie psychiczne i pozytywne myślenie o rejsie także nam pomoże. Wejście na statek z przekonaniem, że na pewno choroba mnie zaraz dopadnie, nie jest wskazane.
Przed wypłynięciem w rejs powinniśmy odpuścić sobie tłuste i ciężkostrawne potrawy. Dawniej rum- napój na bazie imbiru, używany był jako panaceum na chorobę morską, jednak ze względów bezpieczeństwa i zdrowego rozsądku namawiam do picia herbaty z imbirem. Obciążenie żołądka zmniejsza jego skurcze. Dlatego w okresie niedoli, gdy będzie doskwierał nam już głód, można przegryźć wafelki ryżowe, potocznie w środowisku żeglarskim zwane ”styropianem” lub spożycie kisielu będzie także dobrym pomysłem, gdyż ten smakuje tak samo w obie strony.
Jedno jest pewne. Chorobie morskiej lepiej jest zapobiegać niż leczyć. Dlatego można zdecydować się na środki farmakologiczne, których na rynku mamy spory wybór. Jednak należy wybierać te na bazie imbiru i składników pochodzenia roślinnego, ponieważ wiele innych środków działa wyciszająco, nasennie, obniża koncentrację i otumania. Na ulotkach takich tabletek znajduje się informacja o zakazie prowadzenia pojazdów mechanicznych.
W aptekach dostępne są też specjalistyczne opaski na nadgarstki. Działają one szybko już po 2-5min i nie trzeba o nich pamiętać wcześniej, jak w przypadku tabletek. Można je założyć po wystąpieniu pierwszych symptomów choroby morskiej. Takie opaski nie wywołują żadnych efektów ubocznych i nie mają przeciwwskazań do stosowania.
Sposobów na chorobę morską zatem jest wiele. Z pewnością każdy znajdzie coś dla siebie. Zabiegi te może nie zawsze odniosą stuprocentowy sukces, ale na pewno pomogą złagodzić objawy „cierpienia”. W każdym razie, nie wolno tracić pogody ducha. Dolegliwości na pewno szybko przeminą i wkrótce będą obiektem żartów i miłych wspomnień.